Oglądając ostatni mecz Adriana Miedzińskiego dla Unii Leszno, trudno było uwierzyć, że to jest on. Zawodnik poruszał się z tyłu stawki. Zwykle był zadziorny, kipiał energią, nie było dla niego straconych pozycji. Teraz jechał wolno, bezpiecznie, jakby nie chciał zrobić krzywdy nikomu, a sobie przede wszystkim. Na tor wrócił po 275 dniach i ciężkim urazie aksonalnym mózgu, po którym był kilka dni w śpiączce, a cała Polska modliła się, żeby w ogóle się przebudził. Wtedy niewątpliwie otarł się o śmierć.
Źródło/Autor: sport.interia.pl